pamplelune

Święta Święta i po Świętach.
Niby się nie naświętowałam w tym roku, niby tak szybko przeleciały te dwa dni, a jednak dzisiaj rano gdy wstawałam do pracy miałam wrażenie że w pracy byłam z miesiąc temu. Tak mi sie nie chciało...
Ale na szczęście najbliższe dni będą lajtowe:)

Chciałabym się pochwalić że byłam najtwardszą twardzielką, ale nie byłam.
Jednak wygrałam kilka małych walk ze sobą.
Po drodze wyjaśnię.

W Wielki Piątek piekłam brownies z kajmakiem. Tylko raz w życiu jadłam brownie, w jakiejś kawiarni poznańskiej, zalane ciepłym sosem z malin i nie było to dobre. Dlatego jakoś do tej pory nie miałam ochoty tego piec, mimo że słyszałam że jest pyszne. No cóż, empiria w moim wykonaniu tego nie potwierdziła ;) Ale potrzebowałam czegoś co mi się nie rozwali w drodze na dworzec i potem. Znalazłam ten przepis i postanowiłam spróbować. Do domu zawiozłam w całości. Pierwszy i jedyny kawałek zjadłam wczoraj. Po prostu. Obłędne było. Polecam gorąco. Połączenie czekoladowego ciasta z kajmakiem jest boskie. W dodatku trafiłam na jakieś supermleko skondensowane z Lidla, z którego wyszedł mi najlepszy kajmak ever. W ogóle nie scukrzone, aksamitne, trochę lejące...
Gdyby nie jakaś niewidzialna siła która trzymała mnie w ryzach, przysięgam że wrąbałabym cała blaszkę jeszcze w Poznaniu.

Piekłam też muffinki marcepanowe. Tata lubi marcepan. Pierwszego zonka miałam po przyniesieniu do domu jajek marcepanowych, gdy się okazało że w środku zawierają pokażny ładunek nugatu. Nie zjadłam go, lecz zawiozłam do domu. Marcepanu mi zabrakło, olejku migdałowego też, w sumie mało marcepanowe były te muffinki chyba. Nie wiem bo nie jadłam:P. No ale chyba były dobre.

Trzecim i ostatnim wypiekiem przeze mnie popełnionym były muffinki snickersowe. Na tę okoliczność podjęłam się produkcji masła orzechowego;). Stwierdziłam że nie będę kupowała bo drogo, więc sobie zmieliłam trochę orzeszków i już. Też chyba były dobre, ponieważ ich też nie jadłam, choć było blisko. Wczoraj zapakowałam po dwie w małe paczuszki z zamiarem wręczenia moim podwodom do Poznania, ale w ogóle nie pomyślałam o jeszcze jednej osobie i w efekcie nic nie wręczyłam tylko powiozłam do domu. Po drodze myślałam co z nimi zrobię. Oczyma wyobraźni widziałam siebie jak w końcu zatapiam uzebienie w tej snickersowej bo doprawdy wszystko mnie swędziało z chęci spróbowania. Ale pomyślałam też że oddam je moim współlokatorom. I takem uczyniła. Oddałam. Nie znałam dotąd swojego męstwa!

Poza tym jedzonko kulało w domu.
Wysłałam wcześniej listę zakupów rodzicom by mi kupili to czego potrzebowałam, ale dopiero w poniedziałek zjadłam obiad taki jak trzeba. Tzn teoretycznie taki jak trzeba. Ale o tym później.

W piątek było grzecznie.
Rano przed pracą zjadłam grzankę z miodem i jogurtem.
W pracy miałam owsiankę na mleku z suszonymi morelami i słonecznikiem, a na drugie czy też w sumie trzecie, owoce z jogurtem naturalnym.
Na obiad upiekłam sobie łososia w chrzanie. Bardzo mi smakował. Do tego ziemniaki i surówa.

W sobotę tyż było smacznie.
Przed pracą niemal umarłam z zimna bo miałam w planie sorbet owocowy i lody mleczne. Zjadłam więc gotowe mrożone truskawki które niedawno odkryłam w Realu, z jogurtem naturalnym. Sporo tego było, cała miseczka, naprawdę tak się wyziębiłam że potem w pracy nie mogłam dojść do siebie długi czas;).
Potem miałam tost z szynką i trochę wieśniaka plus pomidor.
Na końcu jadłam rozmokonieta kanapkę z chleba chrupkiego z serkiem, rzeżuchą i koperkiem, do tego pomidor chyba też była. To zamiast sałatki warzywnej.
Po pracy odgrzałam gołąbki z biedronki i zjadłam z kaszą jęczmienną i surówką kapuścianą.

Na niedzielne śniadanie zaplanowałam sobie jajko, z chlebem i warzywami.
Praktycznie było to jajko, kawałek kiełbaski suchej, kawałek kabanosa, trochę ćwikły, kromka chleba, pomidor, i malutka porcja żurku z białą kiełbasą, czy tam barszczu białego.
Zamiast smażonego dorsza na obiad jadłam pieczoną kaczkę z surówką z kapusty, przy robieniu której popsułam maszynkę do mielenia (tzn sama się popsuła, ale że jestem niby psujem, to przeze mnie, a to przypadek że zawsze gdzie pójde to coś akurat ma kaprys się popsuć!). Kaczki było więcej niż ustawa przewiduje (czyt. więcej niż 80g, 100 a nawet 120).
O makaronie z ciapą bananowo-kiwiową, maślance i waflach ryżowych nawet nie pomyślałam. Za to po południu u babci zjadłam 2 kawałki ciasta i pół kawałka babki. I gołąbka.

Za to wczoraj już prawie wg planu było. Ale prawie robi róznicę. Więc na śniadanie znów jadłam jajo z chlebem i pomidorem. I chyba nawet nic więcej. Przynajmniej jakoś nie moge wyłuskać tego z pamięci. Potem miałam risotto którego ongiś, przy pieczeniu ciasteczek czekoladowych nie zjadłam. Było okropne. Nie lubię gotować w innych miejscach niz moja własna przeze mnie wyposażona kuchnia;) Ja zawsze wiem co mam i czego potrzebuję. Mama ma zupełnie inne przyprawy niż ja. Ja kocham słodką paprykę i curry, papryki nie miała w ogóle, curry jakieś zwietrzałe. Tymianku też nie było chyba. Nie było koncentratu pomidorowego i dodałam trochę keczupu. Jak na to trochę to strasznie waliło mi octem żarcie. Generalnie wielka skucha. Choć podejrzewam że jakbym zrobiła u siebie to by mi bardzo smakowało.
Potem w drodze jadłam banana i popiłam sokiem marchewkowym.
Kaszki manny nie jadłam.

W efekcie chyba nie było tak źle nie?
Na pewno mogło być gorzej.
Tak czy siak, święta minęły, lecimy dalej.
Za dwa miesiące mam wesele i zamierzam na nie iść.

Dzisiaj było już zupełnie grzecznie.
Na śniadanie kanapki z serkiem wiejskim i warzywami i sok marchwiowo-japkowy.
Na drugie zupa mlaczna owsiana z miodem.
Na trzecie pomidor, chleb chrupki i sok marchwiowy.
Na obiad pyszna zapiekanka z indyka, pieczarek, cebuli i kaszy jęczmiennej.

O, przypomniała mi się mądrość od mojej mamy.
Jak obierałam marchewkę do risotto to usłyszałam że gotowana marchewka jest tłusta i ma dużo kalorii.
Ja na to że to przestarzały pogląd. To się zaczęło. Że może i przestarzały ale ona to stosuje i widać efekty a ja nie i nie widać.
Ekhm, ja nie widzę żadnych efektów u mamy. Ciągle wygląda tak samo.
Mówię że w przepisie jest i dodam, a ona że ona by nie dodała.
Już się ugryzłam w język żeby nie powiedzieć że może powywalam jeszcze coś, albo dam jakieś fajne zamienniki i ciekawe co wtedy z tego będzie.
Niereformowalna.
Zawsze coś usłyszy gdzieś, nie wiadomo skąd a potem powtarza jak papuga w klapkach na oczach.
A o tej marchewce jej wbijałam onegdaj do głowy kilka lat. To proszę, dopiero teraz wypłynęło.


Dostałam na urodziny od brata perfumy!
Takie!


Około roku temu strasznie mi się spodobały, ale nie było okazji i funduszy by zaszaleć.
A teraz sa moje:D
Dostałam też kolczyki, które rodzice kupili będąc latem w górach, a które znalazłam osobiście w mojej szafce wczoraj.
I perfumy jeszcze jedne. Jakieś takie megatrwałe, psiknęłam się o 6 rano a wychodząc z pracy ciągle je dobrze czułam jak powąchałam nadgarstek! Kompozycja jak w Gucci Rush.

Mam też jakiś aparat fotograficzny.
Tata kupił we wrześniu na szybko i się okazało że stary lepszy;)
Soł, teraz mi się dostał, może się nauczę jak wycisnąć z niego coś dobrego.
Zaraz się zabiorę chyba do studiowania instrukcji.

A jutro nowy kurs Tańca!
Boję się trochę bo to wyższy stopień wtajemniczenia będzie i moge odstawać.
Nie chcę odstawać kufa:P.

To pa!

edytowano 6.04.2010 o godz. 22:24
Z OSTATNIEJ CHWILI!
Właśnie robiłam sobie pomiary parapetu bo mnie stanik zabija od jakiegoś czasu i co się okazało? :D
"Pod" 4/5 cm mniej, "w" 6 cm mniej!
Ha!


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

badum bum tsss

mieszek

Tak na szybko :)